Alpejska Wyprawa na Masyw Monte Rosa 2017: Punta Gnifetti (Signalkuppe) 4554m, Parrotspitze 4432m, Ludwigshöhe 4341m, Balmenhorn 4167m


Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego czego nie zrobiłeś, niż tego co zrobiłeś.

Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj. Śnij. Odkrywaj.
Mark Twain
 
English


Dzień 1. Kraków - Praga - Mediolan - Pont-Saint-Martin - Staffal


Alpy to góry, które zarażają swoim pięknem. Jeśli chociaż raz wybierzesz się w alpejską wędrówkę po szczytach i poczujesz bezkres i wolność, już zawsze będziesz chciał tam wracać.

Nasz cel: Monte Rosa 




Stanowi najpotężniejszy masyw górski całych Alp. Leży w rejonie Alp Penińskich na granicy pomiędzy Włochami (Piemont, Dolina Aosty) i Szwajcarią (Valais).
Składa się z ponad dziesięciu czterotysięczników, z których najwyższy Dufourspitze 4634 m n.p.m. ustępuje wielkością tylko najwyższej alpejskiej górze - Mont Blanc 4810m n.p.m.

Początek wyprawy:
Początek naszej drogi miał miejsce w Krakowie, skąd odjeżdżają autobusy we wszystkich kierunkach świata.
Obecnie, duża ilość połączeń międzynarodowych sprawiła, że podróżowanie po Europie stało się naprawdę bardzo proste. Dostanie się do głównych miast europejskich nie stanowi już żadnego problemu. Często bywa również tak, że do wybranego przez nas miasta może istnieć nawet do kilku połączeń dziennie a cena biletu odpowiednio wcześnie zarezerwowanego, jest zbliżona do ceny biletu do kina. Dzięki temu oszczędzamy pieniądze, które możemy wydać na przyjemności na miejscu :)

Celem naszej podróży było włoskie, alpejskie miasteczko Staffal, gdzie swój początek mają szlaki prowadzące w górę masywu Monte Rosa. Oceniliśmy, że najkorzystniej będzie tam się dostać z Mediolanu. Z Polski do Mediolanu czekała nas ponad 24-godzinna podróż autobusem Flixbus. Na szczęście miłym urozmaiceniem drogi okazał się być przewidziany w tym czasie ponad czterogodzinny przystanek w Pradze, dzięki czemu mogliśmy nacieszyć się Starym Miastem czeskiej stolicy.





Z Pragi w dalszą, 14-godzinną podróż, kolejnym Flixbusem ruszyliśmy do samego Mediolanu, a dokładnie do dworca autobusowego Lampugnano. Nie prezentował się on zbyt zachęcająco, dlatego też jak najszybciej chcieliśmy stamtąd uciec i kontynuować podróż.

Krótki opis Lampugnano: bród, smród i handlarze którzy próbują wcisnąć turystom wszystko od wody mineralnej po skórzaną torebkę od Gucciego lub innego Armaniego.

Mediolan od następnego, górskiego już miesteczka Pont Saint Martin dzieli około 140 km. Znalezienie połączenia nie stanowi zupełnie żadnego problemu. Dojeżdżają tam zarówno busy jak i pociągi. Koszt to około 10 €.



Pont Saint Martin okazało się być małym, klimatycznym miasteczkiem. Z placu centralnego co jakiś czas odjeżdżały busy do  ostatniego punktu Naszej wycieczki tego dnia - Staffal. Koszt to około 3€.


 

 

Staffal jest niewielkim miasteczkiem, położonym na wysokości ok. 1800m n.p.m. To tu początek mają szlaki prowadzące na masyw Monte Rosa. Roztacza się z niego przepiękny widok na królujący w górze lodowiec. Jest przepełnione kamienno-drewnianymi domkami i pensjonatami. Można tam zjeść dobrą, włoska pastę w niepozornym barze Klein Finnland.
Tym razem również przekonaliśmy się o gościnności Włochów, którzy pozwolili nam za darmo rozbić namiot na swoim podwórku.
Warto również podkreślić, że w Staffal znajduje się parking dla camperów, na którym można skorzystać za drobną opłatą z toalet i pryszniców.

Po obejrzeniu miasteczka przyszedł czas na odpoczynek. Następnego dnia czekało nas pokonanie prawie 1700m przewyższenia. Mieliśmy plan dostać się do włoskiego schroniska Rifugio Mantova.


Dzień 2. Staffal - Rifugio Città di Mantova

„W życiu nie chodzi o czekanie, aż burza minie…
Chodzi o to, by nauczyć się tańczyć w deszczu”   
                                                               Vivian Green


Ten dzień rozpoczął się bardzo wcześnie bo około godziny 5 w namiocie rozbitym w ogrodzie bardzo sympatycznych i pomocnych Włochów, którzy pozwolili nam rozłożyć go przed swoim domem.
Mieliśmy ambitny cel ponieważ chcieliśmy dojść do Włoskiego schroniska Mantova położonego na wysokości 3498m n.p.m.
Czekało nas pokonanie prawie 1700 m przewyższenia.
Ostatecznie do drogi zebraliśmy się dopiero około godziny 7.
Ze Staffal do schroniska Mantova można dostać się na wiele sposobów. W zależności od czasu i kondycji, istnieje możliwość wyboru spośród kilku szlaków pieszych.
Poniżej znajduje się mapa, na której dobrze widać wszystkie szlaki, wraz z opisem ich trudności.


Istnieje również możliwość znacznego skrócenia i przyspieszenia sobie drogi poprzez wybór jednej z kilku kolejek kursujących w tym miejscu.
Poniżej znajduje się rozpiska kolejek wraz z cenami przejazdu.


Kolejką można dostać się w okolice jeziora i schroniska Gabiet na wysokość 2318m n.p.m. a nawet na wysokość 2971 m n.p.m. na przełęcz Passo dei Salati, skąd do schroniska Mantova pozostaje już tylko około 2 - 2,5 godziny drogi.
My wybraliśmy opcję drogi pieszej 7A oraz 6A i ani przez moment nie żałowaliśmy tej decyzji. Szlakiem 7A zgodnie z drogowskazami w 1,45h mieliśmy dojść do Rifuggio Gabiet, skąd dalej należało kierować się drogą 6A, która prowadziła bezpośrednio do Mantovy.


Początkowo z pewną dozą niepewności ruszyliśmy do góry. Niepewność była  spowodowana niesprzyjającymi prognozami pogody na najbliższe dni. Od miejscowych dowiedzieliśmy się, że ma być burzowo i deszczowo a w wyższych partiach gór ma spaść śnieg, który może przykrywać szczeliny w lodowcu, zmniejszając bezpieczeństwo poruszania się.
Prognozy niestety potwierdziły się bardzo szybko bo już po kilkunastu minutach po rozpoczęciu wędrówki zaczął pokropywać deszcz. Nie trwał na szczęście na tyle długo i nie był aż tak silny żeby móc nas zatrzymać.


Spacer piękną, zieloną doliną Aosty nawet z dużym obciążeniem i pomimo niezbyt przychylnych warunków atmosferycznych stanowił niesamowitą przygodę. Szlak był przyjemny i widokowy a dolina nieustannie zaskakiwała ciekawą alpejską roślinnością z przewagą różnokolorowych alpejskich kwiatków.


Co jakiś czas można także było spotkać śmieszne, drewniane figurki, które w ciekawy sposób komponowały się z krajobrazem.


Naszym zdaniem  korzystanie z kolejki w tak niesamowitym miejscu to marnotrawstwo i rezygnacja na własne życzenie z dużej części wyprawy i niespodzianek, które czekają w górach.


Przy schronisku Rifuggio Gabiet deszcz znacznie się nasilił i zmusił nas do zrobienia godzinnej przerwy, co okazało się bardzo miłym urozmaiceniem trasy.




W środku było bardzo klimatycznie i pomimo wczesnej godziny, mieliśmy okazję zjeść pyszną włoska pastę oraz crespellę.



Korzystając z okna pogodowego wyruszyliśmy ze schroniska w dalszą drogę. Od tego momentu kierowaliśmy się szlakiem 6A. Według drogowskazów z Rifuggio Gabiet do Mantovy było 3,5h.


Krajobraz zaczął się powoli zmieniać z zielonego, spokojnego, dolinnego w bardziej surowy i skalisty.


Co jakiś czas z za mgły przebijał się widok majestatycznego lodowca oraz górującej nad nim Piramidy Vincenta. Obraz ten z jednej strony napawał zachwytem, z drugiej jednak budził respekt.


Mniej więcej w połowie drogi z Rifuggio Gabiet do Mantovy istnieje szansa schronienia się jeszcze w jednym schronisku, Orestes Hutte. 


Z daleka wyglądało bardzo zachęcająco. Ciekawostką jest to, że stanowi ono miejsce przyjazne dla wegetarian, ponieważ w swojej ofercie posiada wyłącznie dania wegetariańskie.
Żeby do niego dojść należało nieco zboczyć ze szlaku, aby po kilkunastu minutach być pod schroniskiem.



My jednak postanowiliśmy iść dalej, do góry z nadzieją, że staniemy u progu Mantovy jeszcze przed deszczem lub co gorsza burzą.
Chmury niestety miały zupełnie inne plany i zaskoczyły nas godzinę drogi przed schroniskiem. Dosłownie w jednej chwili rozpętała się burza, z jednej strony przerażająca, ale z drugiej też niesamowita. Dzięki niej dosłownie poczuliśmy potęgę natury.


Na szczęście dogodna, kamienna jama, która posłużyła nam jako schron, pomogła przeczekać szalejącą burzę.


Po niespełna 40 minutach prawdziwego, podniebnego kina, korzystając z chwilowego okna pogodowego, pomknęliśmy do góry. Teren zmienił się w skalno- śnieżną drogę.


Okno pogodowe nie trwało jednak długo i zanim się obejrzeliśmy znowu byliśmy w chmurze burzowej. Jedyne co można było w tej sytuacji zrobić to gnać w kierunku schroniska ile sił w nogach i płucach.


Czas dłużył się niemiłosiernie, przez co ostatnia godzina podejścia wydawała się trwać całą wieczność a zanikający w chmurze kontur Rifugio Città di Mantova przybliżał się bardzo powoli. Całość dopełniało jeszcze dające o sobie znać zmęczenie.
Ciężko jest opisać jak duża była nasza radość kiedy wreszcie dotarliśmy do ostatnich kamiennych schodków, które kończyły się na tarasie schroniska.


Rifugio Città di Mantova okazało się być bardzo dużym i nowoczesnym schroniskiem, wybudowanym na skale, z ogromną jak na schroniska górskie jadalnią. W swojej ofercie ma pyszne jedzenie i noclegi. Jedynym mankamentem był brak pryszniców. Poniżej znajduje się link do strony internetowej schroniska:




Dzień 3 (aklimatyzacyjny). Rifugio Città di Mantova - Capanna Gnifetti
"Żeby kochać góry, nie trzeba ich koniecznie widzieć; jeśli kocha się istotę najdroższą, niekoniecznie musi się ja widzieć czy słyszeć, jak do nas mówi – wystarczy sama jej obecność. W górach jest podobnie – istnieją i to wystarcza."

Colette Richard


Poranek w schronisku Mantova rozpoczął się jak to bywa często w schroniskach alpejskich, jeszcze przed wschodem słońca. Większość ludzi nocujących na tej wysokości w planach miało wyjście wysoko w góry, zazwyczaj do schroniska Capanna Margherita, położonego na szczycie Punta Gnifetti. Wiązało się to z przejściem przez lodowiec, który zdecydowanie bezpieczniej przechodzi się rano. W późniejszych godzinach słońce znacznie osłabia znajdujące się na jego powierzchni mosty śnieżne przykrywające szczeliny. Im później odwiedzi się lodowiec, tym istnieje większe ryzyko wpadnięcia do szczeliny. Dlatego właśnie, życie w alpejskich, wyższych schroniskach zaczyna się zazwyczaj około 4 rano lub nawet wcześniej a niektórzy alpiniści stawiają swoje pierwsze kroki jeszcze przy świetle czołówek.

My tego dnia nie musieliśmy się tak bardzo spieszyć. Mieliśmy jeden cel - aklimatyzację. Pierwotnie planowaliśmy dojść do schroniska Gnifetti, które wybraliśmy za główną bazę wypadową, skąd po zakwaterowaniu i zostawieniu rzeczy chcieliśmy wyruszyć trochę powyżej schroniska, na lodowiec, żeby zorientować się w terenie i  przyzwyczajać organizmy do wysokości. Niestety z powodu niekorzystnej pogody nie cały plan udało się zrealizować. 


Początkowo zaczynając dzień od śniadania w Mantovie, zebraliśmy rzeczy i około godziny 9 wyruszyliśmy w górę do Rifuggio Gnifetti. 
Droga z Rifuggio Mantova do Gnifetti jest bardzo prosta. Schroniska są usytuowane bardzo blisko siebie. Dzieli je około 40 minut głównie śnieżnego przejścia będącego pozostałością lodowca Garstelet.
Ponadto z jednego dobrze widoczne jest drugie schronisko. 


Zanim się obejrzeliśmy, po pokonaniu śnieżnego zakosu, dotarliśmy do krótkiej ferraty, która prowadziła na taras schroniska.


Rifugio Gnifetti już z dołu wyglądało niesamowicie, jednak z bliska napawało jeszcze większym zachwytem. Uznaliśmy jednogłośnie, że jest najlepszym schroniskiem jakie do tej pory odwiedziliśmy.





Wybudowano je na skale na wysokości 3647m n.p.m. Wyjątkowości nadaje mu fakt, że jest bezpośrednim sąsiadem potężnego lodowca Lys, a także leżących na nim czterotysięczników.




Z tarasów i okien rozpościera się przecudowny widok na ciągnące się aż po sam horyzont alpejskie szczyty, łącznie z masywami Gran Paradiso i Mont Blanc oraz widok opadającego w dół stoku czoła lodowca Lys wraz z jego potężnymi szczelinami. 
Wszystko to razem bardzo zachwycało oczy.





Schronisko dzięki swojej lokalizacji stanowi bardzo dobrą bazę wypadową na pobliskie czterotysięczniki. 


Byliśmy mile zaskoczeni warunkami jakie panowały w środku. Pozytywny personel, który nawet pomimo " tłoku" bardzo dobrze ogarniał sytuację, pyszne jedzenie, którego nikt nie spodziewał się na tej wysokości, duży wybór lokalnego piwa, dostęp do pryszniców, ubikacja z widokiem na lodowiec, wygodne, 3-piętrowe łóżka, ciepłe pokoje.. można by tak wymieniać i wymieniać. 



Po zakwaterowaniu się i przepakowaniu ciężkich plecaków, pogoda skutecznie pokrzyżowała nasze plany związane z wyjściem gdzieś wyżej, na teren lodowca, w celach aklimatyzacyjnych. Rifuggio Gnifetti stało się nagle miejscem jak ze snu. Byliśmy dosłownie w chmurze. Taki stan niestety utrzymywał się przez większość dnia, na przemian ze śniegiem, burzą i chwilowymi przejaśnieniami. 



Nic jednak straconego bo w trakcie czekania, ku naszemu zaskoczeniu, mieliśmy szczęście spotkać dwie wspaniałe polskie ekipy :)





Dzień 4. Ludwigshöhe, Balmenhorn

 "Wpatrz się głęboko, głęboko w przyrodę, a wtedy wszystko lepiej zrozumiesz."
              Albert Einstein


Dzisiejszego dnia obudziliśmy się parę minut po godzinie 4. Pomimo tak wczesnej pory i faktu, że nawet słońce jeszcze smacznie śpi, całe schronisko tętniło już życiem.
My jednak tego poranka byliśmy zupełnie bez życia... Choroba wysokościową w dobitny sposób dawała o sobie znać.
Nie spodziewaliśmy się, że będzie aż tak kiepsko tym bardziej, że poprzednią noc spędziliśmy zaledwie 200 metrów niżej, bez żadnych objawów.
Było nam ciężko wstać z łóżka, nie mówiąc nawet o poruszaniu się, czy też zjedzeniu czegokolwiek.
Objawiała się głównie bólem głowy, otępieniem i brakiem apetytu... A jeść trzeba było, przecież lodowiec czekał.
...
W końcu udało nam się jakoś zebrać, przygotować sprzęt, związać liną tak, że byliśmy gotowi do wędrówki.
Po wyjściu ze schroniska świeże i mroźne powietrze oraz wspaniałe widoki zdecydowanie poprawiły nasz stan.
Pogoda była fantastyczna a przejrzystość powietrza tak niesamowita, że bez trudu mogliśmy dostrzec na horyzoncie masywy Mont Blanc i Gran Paradiso.





Tego dnia mięliśmy w planie rozpoznanie sytuacji na lodowcu dotyczącej ilości szczelin i ewentualnych zagrożeń. Chcieliśmy również zobaczyć jak w rzeczywistości wygląda droga na szczyty, których zdobycie zaplanowaliśmy już w Polsce a którą znaliśmy tylko z map, zdjęć i przewodników.
Dla nabrania jeszcze lepszej aklimatyzacji planowaliśmy także wejść na któryś z położonych bliżej schroniska czterotysięczników.



Żeby dostać się na lodowiec, należało opuścić bezpieczny przylądek skalny, na którym stało Rifugio Gnifetti i zejść za pomocą krótkiej ferraty znajdującej się na końcu kamiennej ścieżki z tyłu schroniska.
Po przedostaniu się na jego teren dobrze widoczna, wydeptana przez wcześniejsze ekipy ścieżka wyznaczała dalszą część naszej wędrówki. 





Nabierając wysokości kierowaliśmy się w górę lodowca.
Początkowe odcinki drogi były dość mocno szczeliniaste i wymagające.







Szliśmy zakosami pośród potężnych szczytów.




Po prawej stronie górowała nad nami  Piramida Vincenta ze swoją zachwycającą skalną Wschodnią ścianą ozdobioną u podnóży olbrzymimi lodowymi serakami.






W miarę poruszania się do góry, po lewej stronie pokazały się dwa wierzchołki Lyskammu.
Na pierwszy z nich Lyskamm Orientale (Lyskamm Wschodni) prowadziła niesamowita śnieżna, stroma grań.





Po pokonaniu pierwszego przewyższenia dotarliśmy na plateau lodowca Lys.




Z tej perspektywy Piramida Vincenta nie sprawiała już wrażenia aż tak trudnej i niedostępnej góry. Ścieżka, która na nią prowadziła biegła spokojnymi, śnieżnymi zakosami.



Przed nami pojawiły się również skaliste szczyty Corno Nero (Schwarzhornu) 4 322 m n.p.m. i Balmenhornu 4167 m n.p.m. z widoczną na jego wierzchołku olbrzymią figurą Chrystusa (Cristo delle Vette) oraz schronem Bivacco Felice Giordano.



W miarę zyskiwania wysokości Corno Nero sprawiało wrażenie coraz ciekawszej góry o bardzo stromym zboczu przedzielonym szczeliną.





Chcieliśmy tego dnia dojść jak najdalej i jak najwyżej to możliwe, żeby zobaczyć drogę prowadzącą na szczyty Punta Gnifetti (Signalkuppe) oraz Punta Parrot (Parrotspitze), których zdobycie zaplanowaliśmy na dzień następny.
Do tego celu najlepiej nadawała się wąska śnieżna grań szczytu Ludwigshöhe, z której dobrze już było widać dalszą część lodowca.



W miarę naszego podchodzenia słońce także wznosiło się coraz wyżej, podnosząc w przyjemny sposób temperaturę otoczenia a mocne podmuchy wiatru wzbijały w powietrze tumany śniegu, tworząc spektakularne przedstawienia.



Grań szczytu Ludwigshöhe o wysokości 4341m n.p.m. faktycznie okazała się być bardzo wąska.



Kiedy ją przechodziliśmy wiatr skutecznie dbał o to żeby nam się nie nudziło. Dosyć silne podmuch sprawiły, że przejście było emocjonujące a widok drugiej strony lodowca jeszcze bardziej te emocje potęgował :)  




Po zejściu z  Ludwigshöhe z uwagi na wczesną godzinę postanowiliśmy wejść także na Balmenhorn. Droga nie sprawiała żadnych trudności. Przy samej skale znajdowała się krótka ferrata, która prowadziła na szczyt. 


Stała na nim ogromna figura Cristo delle Vette o wysokości 3,6m i wadze 980kg. Została ona wybudowana na cześć pamięci poległych wszystkich wojen. 




Bardzo pozytywnie zaskoczyły nas warunki jakie panowały w tamtejszym schronie. Był on zaopatrzony w ekrany słoneczne co zapewniało dostęp do energii elektrycznej.
W środku znajdowało się miejsce do przygotowania posiłku, kuchenka gazowa, drewniany stół i ławki oraz miejsce do spania. Niespodzianką także było to, że w asortymencie zawierał materace i koce.



Z balkoniku rozpościerał się widok na strome, skaliste zbocze Corno Nero oraz drogę prowadzącą na szczyt Piramidy Vincenta.




Po opuszczeniu Balmenhornu udaliśmy się z powrotem w stronę Rifugio Gnifetti. Droga zajęła nam około godziny i była przepełniona pięknymi widokami.








Dzień zakończył się pięknym zachodem słońca, który mogliśmy oglądać ze schroniska Gnigfetti :)









Dzień 5. Punta Gnifetti (Signalkuppe) i Punta Parrot (Parrotspitze)

"Góry stanowią wspaniały teren zdobywania tej mocy, która zdobyta w górach potem owocuje w dolinach. Dopiero w życiu na dolinach spełnia się wartość gór i sprawdza się ich wpływ na człowieka." 
ks. Roman E. Rogowski 

"Kiedy na początku wspinaczki człowiek stoi przed szczytem i patrzy na potężną górę, czuje się przytłoczony. Kiedy patrzy na tą samą górę już po zejściu - jest dumny i ma wrażenie, że może osiągnąć wszystko."
Martyna Wojciechowska 
  
Na zewnątrz panował jeszcze mrok.. i chociaż nie było łatwo, wstaliśmy na dźwięk budzika o godzinie 4:30.
Schronisko jak co dzień o tej porze tętniło już życiem.


Tego dnia poranek wyglądał zupełnie inaczej. Całe szczęście, choroba wysokościowa bezpowrotnie minęła. Nie było ani bólu głowy, ani otępienia, ani też braku apetytu. Czuliśmy się znakomicie, zmotywowani i gotowi do działania.

Czekała na nas nowa niezbadana część lodowca i przede wszystkim dwa niesamowite szczyty:
- Punta Gnifetti, z niemieckiego Signalkuppe, na jego szczycie czyli na wysokości 4554m n.p.m. stoi najwyżej położone schronisko turystyczne w Europie.
- Punta Parrot czyli Parrotspitze 4432m n.p.m. wspaniała, długa grań śnieżna położona wysoko w chmurach.

Nawet śniadanie tym razem smakowało wyjątkowo dobrze. Uroku dodawały mu wyłaniające się za oknem z ciemności szczyty okolicznych gór.


Tym razem nie musieliśmy zbyt długo przygotowywać się do wyjścia.
Plecaki i sprzęt spakowaliśmy już dzień wcześniej tak, że czekały w gotowości.
Wystarczyło tylko ubrać raki, związać się liną i sprawdzić asekuracje.


Pogoda tego dnia wydawała się być jeszcze lepsza niż wczoraj a powietrze było tak przejrzyste, że mogliśmy po sam horyzont podziwiać niesamowite piękno i potęgę gór.


Pierwsze fragmenty lodowca pokonywaliśmy przy świetle wschodzącego słońca.
Tak jak wczoraj po prawej stronie minęliśmy Piramidę Vincenta, po lewej niesamowitą grań Lyskammu, aż w końcu po pokonaniu pierwszego przewyższenia dotarliśmy na Plateau Lodowca.




Tym razem zostawiliśmy za sobą Balmenhorn, Corno Nero i Ludwigshöhe i po przejściu przełęczy Lys, dotarliśmy na teren lodowca Grenz.



To co zobaczyliśmy po przekroczeniu niewielkiego przewyższenia przeszło nasze najśmielsze oczekiwania.



Naszym oczom ukazały się 3 potężne szczyty, od lewej: Dufourspitze, Zumsteinspitze i Punta Gnifetti.




Na wschód rozciągała się rozległa panorama, na tle której dobrze było widać charakterystyczny szczyt Matterhornu.



Kontynuując wędrówkę wzdłuż wschodniego zbocza Parrotspitze po około 30 minutach znaleźliśmy się w miejscu, gdzie droga przechodziła w bardziej stromą i prowadziła na widoczną w górze przełęcz Gnifetti (Colle Gnifetti) oddzielającą od siebie szczyty Punta Gnifetti i Zumsteinspitze.






 

 




Wejście na przełęcz było stosunkowo proste. Nie sprawiało żadnych problemów orientacyjnych, szczególnie, że wszyscy poruszali się tą samą, dobrze widoczną, wydeptaną ścieżką. Kojarzyło się raczej z mozolną wędrówką po mocno nachylonym śnieżnym stoku. Jedynym mankamentem była wysokość, która najbardziej dawała o sobie znać na stromych odcinkach drogi i wymuszała coraz wolniejsze tempo marszu.




Z przełęczy pozostało już tylko ostatnie lecz najtrudniejsze kondycyjnie 102m podejście.
Czas bardzo się dłużył, a nasz cel jakby w ogóle nie przybliżał.
Nareszcie po pokonaniu długiego zakosu mogliśmy cieszyć się ze zdobycia szczytu! :)








W górach można zobaczyć wiele pięknych krajobrazów, ale widok z Punta Gnifetti to było coś wyjątkowego. Znajdowaliśmy się dosłownie ponad chmurami.










Patrząc w kierunku z którego przyszliśmy można było podziwiać niesamowitą panoramę większości szczytów masywu Monte Rosa.
W najbliższym otoczeniu od lewej widać było: Parrotspitze, Roccia della Scoperta oraz Lyskamm, natomiast po prawej Zumsteinspitze i częściowo przysłonięty najwyższy szczyt masywu Dufourspitze.
Na drugim planie widniał charakterystyczny Matterhorn w sąsiedztwie innych strzelistych gór m.in. Dent Blanche i Weisshornu.


Patrząc w drugą stronę zachwycaliśmy się widokiem niesamowitej, kilkuset metrowej przepaści, w dole której z morza chmur przebijały się szczyty niżej położonych gór oraz piękne zielone doliny Alta Valsesia i Alta Val Strona.






Już od ponad 100lat na szczycie Punta Gnifetti stoi bardzo nowoczesne schronisko/obserwatorium. Warto podkreślić, że jest to najwyżej położone schronisko turystyczne w Europie.
Zajmuje się głównie prowadzeniem wysokogórskich badań naukowych oraz usprawnieniem działań ratunkowych.




Dysponuje także miejscami do spania (dla 70 osób), łazienkami, barem i energią elektryczną.
Będąc tam mieliśmy okazję wypić przepyszną kawę przy oknie z widokiem na szczyt Dufourspitze.





Po około godzinnej przerwie i doładowaniu sił, ruszyliśmy w dalszą wędrówkę. Naszym kolejnym celem było zdobycie szczytu Parrotspitze i przejście jego niesamowitej śnieżnej grani szczytowej.
Żeby to zrobić musieliśmy wrócić się dokładnie po swoich śladach: najpierw do przełęczy Colle Gnifetti oddzielającej Punta Gnifetti od najbliższego sąsiada, Zumsteinspitze a następnie na widoczną w dole przełęcz Seserjoch, która oddzielała od siebie szczyty Punta Gnifetti i Parrotspitze.




Przełęcz Seserjoch znajduje się na wysokości 4296m n.p.m. więc czekała nas utrata wysokości o ponad 250m. Długie śnieżne zejście które niedawno pokonywaliśmy w poprzednim kierunku minęło bardzo szybko.
Po około 40 minutach po opuszczeniu szczytu Punta Gnifetti rozpoczęliśmy podchodzenie na Parrotspitze.



Pogoda zaczynała znacznie się pogarszać, wiatr wiał coraz mocniej a widoczność słabła.
Będąc na przełęczy mieliśmy sporo wątpliwości czy na pewno iść dalej.
Teraz nie żałujemy tej decyzji.



Parę minut po opuszczeniu przełęczy weszliśmy na grań szczytową Parrotspitze.
Zakryta przez kotłujące się w dole chmury przepaść na zachód i strome śnieżne wschodnie zbocze oddzielała od siebie wąziutka ścieżka prowadząca raz ostrą krawędzią grani innym razem w niedalekim jej sąsiedztwie.



Grań Parrotspitze to świetne miejsce aby poczuć prawdziwą potęgę przyrody i uświadomić sobie majestat gór.





Po spędzeniu około 30 minut wysoko w chmurach droga zaczęła się obniżać i kierować nas z powrotem w stronę lodowca. Zejście ze szczytu kończyło się krótką wspinaczką skalną w łatwym terenie (mimo to należy zachować tam czujność).


Po zejściu ze skał skierowaliśmy się w stronę Piramidy Vincenta i wróciliśmy doskonale znaną już drogą do schroniska.


Podczas zejścia z jednej strony towarzyszyło nam uczucie wielkiego szczęścia z powodu bardzo udanej górskiej przygody, z drugiej strony jednak powoli docierała do nas myśl, że alpejski wyjazd dobiega już końca.



Dzień 6. Capanna Gnifetti - Alagna

Wyjście jest łatwe.
Powrót wymaga (...) wysiłku woli,
 ponieważ jest o wiele trudniejszy."
                                Terry Pratchett


Dzień rozpoczął się dla nas później niż zwykle. Zupełnie nie zwracając uwagi na poranny schroniskowy zgiełk odsypialiśmy niedobór snu i nabieraliśmy sił do drogi powrotnej.

Tego dnia nie nastawialiśmy się już na zdobywanie wielkich szczytów, chcieliśmy po prostu zejść do położonej u stóp masywu Monte Rosa alpejskiej miejscowości - Alagny.


Góry pożegnały nas piękną słoneczną pogodą, która towarzyszyła nam aż do samego wieczoru.
Nie spiesząc się zupełnie zaczęliśmy schodzić w dół dopiero około godziny 10.


Pierwszym punktem, do którego musieliśmy zajrzeć było położone niedaleko schronisko Mantova.
Kilka dni wcześniej żeby pozbyć się nadmiernego ciężaru zostawiliśmy tam namiot.
Droga do Mantovy nie przysporzyła nam żadnych trudności. Niżej położone schronisko jest dobrze widoczne z tarasu Capanna Gnifetti.
Żeby tam dotrzeć musieliśmy zejść w dół dobrze ubezpieczoną ferratą a następnie przejść długim zakosem śnieżnym przez niewielki lodowiec Garstelet.


Od schroniska Rifugio Mantova skierowaliśmy się według znaków na przełęcz Passo Dei Salati.
Dodatkowego uroku naszej drodze zejścia dodawał fakt, że powrót zaplanowaliśmy zupełnie innym szlakiem niż przy wejściu.


Początkowo wiódł on widokową, kamienistą ścieżką, która łączyła się z lodowcem Indren, położonym u stóp Piramidy Vincenta i Punta Giordani. Następnie czekało nas krótkie, niewymagające przejście przez lodowiec, do widocznej w dole nowo wybudowanej stacji kolejki linowej znajdującej się na szczycie Punta Indren.


Przy stacji kolejki spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Nieopodal budynku pasło się stado malutkich koziorożców alpejskich, którym zupełnie nie przeszkadzała obecność ludzi.


Dalszy przebieg drogi okazał się być bardzo nieewidentny.
W tym miejscu należało skierować się w kierunku wschodnim (w lewo) do widocznej, nieczynnej już stacji kolejki linowej na Punta Indren.
Droga prowadziła skalistym terenem na przemian przeplatanym dużymi śnieżnymi płatami.


Po dotarciu do dawnej stacji kolejki powróciły oznaczenia szlaku. Zgodnie z nimi skierowaliśmy się w dół, wzdłuż urwiska, z którego rozpościerał się piękny widok na dolinę Aosty.


Następnie droga prowadziła w stronę znajdującej się tuż przed nami góry Stolenberg - będącej kolejną niespodzianką tego dnia.


Szlak prowadził piękną i delikatnie eksponowaną drogą trawersując zbocze góry wznosząc się i zbliżając do jej szczytu lecz ostatecznie go nie osiągając. Podjęliśmy wtedy jedną próbę zdobycia góry „na własną rękę” jednak osuwające się drobne kamienie skutecznie zmieniły naszą decyzję.



Będąc po drugiej stronie Stolenbergu znaleźliśmy się na przełęczy Passo dei Salati, na której znajdowała się kolejna, nowoczesna stacja kolejki narciarskiej. Poniżej niej umiejscowiony był budynek schroniska.


Po zejściu z przełęczy wkroczyliśmy w teren  pięknej i zielonej włoskiej doliny Aosty. Piękno doliny zaburzało jednak to, że dalsza droga prowadziła już w sąsiedztwie tras narciarskich, wyciągów i kolejek górskich. Co pewien czas mijaliśmy również między innymi opuszczone budynki dawnych schronisk i infrastruktury narciarskiej


Idąc dalej, wraz z utratą wysokości w końcu zaczął pokazywać się nasz cel a zarazem punkt końcowy wycieczki - miasteczko Alagna Valsesia. Szliśmy tam jednak o wiele dłużej niż można by się było tego spodziewać. Po drodze minęliśmy ostatnią już stację kolejki górskiej prowadzącej do Alagny- Pinnalungne.


Od stacji szlak prowadził szeroką i krętą drogą. Po około dwóch godzinach marszu (około godziny 17) nareszcie dotarliśmy do upragnionej Alagny.


Byliśmy na prawdę bardzo głodni i zmęczeni. Naszym priorytetem stało się odnalezienie NAJLEPSZEJ pizzerii w miasteczku. Niestety wszyscy mieszkańcy, których pytaliśmy wskazywali nieczynną jeszcze pizzerie Dir und Don znajdującą  się na centralnym placyku
Piazza Regina Margherita. Miała ona zostać otworzona dopiero o godzinie 19.


Długi czas oczekiwania zmusił nas do ponowienia poszukiwań. Tym sposobem natrafiliśmy na wydawałoby się, jeszcze lepsze miejsce - Caffè delle Guide, gdzie kuchnia serwowała lokalne przysmaki a przede wszystkim upragnioną włoską pizzę oraz znakomite lokalne piwo.


Po znakomitym obiedzie przyszedł czas na znalezienie noclegu.
Okazało się, że niecały kilometr od centrum miasteczka znajduje się znakomite pole namiotowe - Campeggio Alagna.
Po wyjściu z restauracji wystarczyło zakręcić przy kościółku w prawo i główną uliczką - Via dei Walser, przebiegającą przez całą miejscowość, kierować się cały czas prosto aż do ronda.
Na rondzie należało zakręcić w prawo, aby stanąć już przed bramą campingu.
Camping okazał się być miejscem na naprawdę bardzo wysokim poziomie.
Przy bramie znajdowała się restauracja serwująca gościom posiłki, w której można było również zakupić artykuły potrzebne do przeżycia na polu namiotowym.
Camping był wyposażony również w bardzo schludne i nowoczesne łazienki.


Tego dnia po rozbiciu namiotu nie mogliśmy się powstrzymać przed pójściem do polecanej nam wcześniej pizzerii.
Restauracja Dir und Don okazała się być bardzo klimatycznym miejscem, a pytane wcześniej osoby nie myliły się... Pizza była znakomita!



Dzień 7,8. Alagna-Vercelli-Mediolan-Kraków

Świat jest książką i ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną stronę".
Święty Augustyn

W moim życiu największymi dobroczyńcami okazały się podróże i sny"
Nikos Kazantzakis; pisarz, filozof

Dzień 7

Tego dnia nie obudził nas jak się tego spodziewaliśmy budzik ale szalejący nad naszymi głowami śmigłowiec, zaopatrujący wysokogórskie schroniska w niezbędne towary.

Do odjazdu zostało kilka chwil, więc mogliśmy jeszcze raz przejść się po uroczym miasteczku, jakim była Alagna. Dzięki temu trafiliśmy na przepyszne, naturalne lody z alpejskiej śmietanki.

Około godzin południowych spodziewaliśmy się autobusu, który miał nas zawieźć do Vercelli, skąd można było bez problemu dostać się do Mediolanu.
Droga z Alagny do Vercelli była przepiękna. Trwała około 2 godzin i  prowadziła przez urocze, pomniejsze miasteczka oraz  malownicze, górskie tereny.


Samo Vercelli okazało się być zadbanym, historycznym miastem z licznymi, zabytkowymi zabudowaniami oraz ładnym ryneczkiem.


W niesamowity sposób, zarówno na zewnątrz jak i w środku, prezentowała się postawiona w 1224 roku Bazylika Świętego Andrzeja.


Na zwiedzenie Vercelli poświeciliśmy około kilku godzin.

Dalej pozostało nam już tylko dostać się do Mediolanu.
Podróż pociągiem nie trwała długo, bo około godziny. Miasta dzieli dystans 90 km.


Tym razem Mediolan powitał nas na swoim potężnym dworcu głównym. Podobnie jak w każdym innym dużym mieście panował tam ogromny chaos. Stanowił zupełne przeciwieństwo do obfitujących w ład, spokój i porządek Alagny i Vercelli. Wszyscy się gdzieś spieszyli. A jak się okazało czas był bezwzględny także i dla nas, bo do autokaru, którym mogliśmy wrócić do Polski zostało zaledwie 2 godziny. Po krótkim zastanowieniu uznaliśmy, że to za mało i że zostaniemy jeszcze jeden dzień dłużej. Wielką szkodą byłoby być w jednym z najbardziej znanych miast europejskich i nawet nie poczuć jego uroku.

Zwiedzanie rozpoczęliśmy od wieczornego spaceru po starym mieście. Olbrzymi rynek, w centrum którego postawiona została jedna z największych i najpiękniejszych katedr na świecie, w swoim przepychu sprawiał wrażenie wręcz nierealnego.


Dzięki temu, że zdecydowaliśmy się zostać, mogliśmy cały następny dzień przeznaczyć na poznanie Mediolanu.

Dzień 8

Dzień rozpoczęliśmy od znakomitego śniadania w  niezwykłym miejscu jakim była restauracja Pave. Warto wspomnieć, że bardzo godną polecenia jest włoska kawa marochino, z której słynie Mediolan, serwowana z dodatkiem kakao.


Następnie udaliśmy się do parku Giardini Pubblici Indro Montanellin, nazwanego tak na cześć dziennikarza Indro Montanelliego. Byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni klimatem jaki panował w tym miejscu. Stanowiło idealne rozwiązanie dla osób chcących odpocząć od miastowego zgiełku jak i również dla ich psich przyjaciół. Teren parku był objęty strefą da psów, co oznacza, że mogły one sobie tam biegać wolno. Najbardziej zdziwiły nas jednak żółwie, które zamieszkiwały jezioro znajdujące się w centralnej części parku.


Po chwili wytchnienia udaliśmy się w stronę rynku, gdzie znajdował się główny cel naszej wycieczki, czyli należąca do największych kościołów na świecie, Katedra Narodzin św. Marii w Mediolanie.



Zwiedzanie rozpoczęliśmy od muzeum, w którym można było zobaczyć fragmenty pochodzące z Katedry i dowiedzieć się nieco o jej historii.


Następnie udaliśmy się do wnętrza Katedry, które stanowiło prawdziwy fenomen architektoniczny. Wszystko tam było w niezwykły sposób dopracowane. Na szczególną uwagę zasługiwały przeogromne, zachwycające witraże.


Kolejny punktem zwiedzania był dach Katedry. Niezwykłością w niczym nie ustępował on  jej wnętrzu. Znajdowało się tam wiele spektakularnych fiali, rzeźb i strzegących wszystkiego gargulców.


Dzięki idealnej przejrzystości powietrza tego dnia, mieliśmy szczęście oglądać rozciągające się po horyzoncie Alpy.


Po zwiedzeniu katedry, finałowym punktem naszej podróży była pizza, zamówiona w świetnej pizzeri Caffe’ Panzera, nieopodal dworca.