Alpejska wyprawa na Breithorn 2016

Początki


Od wielu tygodni nie dawała nam spać myśl o zdobyciu szczytu, który byłby wyższy od szczytów tatrzańskich. Olbrzymia ciekawość tego jak będziemy czuć się na wysokości ponad 2500m. n. p. m, skutkowała tym, że w naszych górskich rozmowach coraz częściej przewijał się ten temat. W taki właśnie sposób parę tygodni temu powstał pomysł wyjazdu wakacyjnego w Alpy Szwajcarskie w rejon Zermattu i zdobycia pierwszych czterotysięczników do kolekcji górskich wejść.


Czas Start!


Od pomysłu do realizacji dzieliła nas bardzo niedługa droga.
Musieliśmy jeszcze tylko ogarnąć wolny tydzień, zdobyć bilety autokarowe, ubezpieczenie, uzupełnić braki w sprzęcie asekuracyjnym, przypomnieć i ułożyć sobie w głowie wiadomości zdobyte na kursach górskich na temat ratownictwa i autoratownictwa lodowcowego oraz wiadomości na temat poruszania się po terenie lodowcowym.
Najtrudniejszym zadaniem ze wszystkich okazało się być zapakowanie olbrzymich plecaków.

Na samym początku ustaliliśmy, że ma być to wyjazd budżetowy więc głównymi punktami gdzie będziemy nocowaćbędą alpejskie schrony i miejsca w których można rozbić namiot.



Przed nami jeszcze tylko 19godzinna podróż autokarem.
CORAZ BLIŻEJ CHMUR! :)

Alpejska wyprawa - dzień 2. Berno-Visp-Zermatt


Bardzo trudno opisać dzisiejszy dzień kilkoma zdaniami..
Zacznijmy od początku...
Po 19 godzinach spędzonych w autobusie znaleźliśmy się w upragnionym Bernie, a dokładnie na jakimś niezidentyfikowanym przystanku na jego przedmieściach.
Szwajcaria już na wstępie zaskoczyła nas swoimi cenami.
Bilet z Berna do miejscowości Visp, z której dalej można dostać się do Zermattu okazał się kosztować prawie tyle samo co nasza podróż z Polski do Berna.
Jeśli ktoś ma możliwość kupienia biletu z wyprzedzeniem to warto próbować bo zdarzają się losowe promocje nawet do 50%.


Po godzinnej podróży malowniczymi terenami Szwajcarii znaleźliśmy się w uroczym, do złudzenia przypominającym nasze Zakopane Visp, skąd pieszo ruszyliśmy w kierunku gór.

Wszystko byłoby dobrze gdyby nie uporczywy deszcz, który padał i padał prawie cały czas.

Po nieudanych próbach złapania stopa udało nam się dotrzeć do miasteczka Stalden.
Ze względu na pogodę i świadomość tego, że nasze rzeczy przygotowane na cały tydzień byłyby przemoczone już drugiego dnia, postanowiliśmy dostać się do Zermattu pociągiem Matterhorn Gotthard Bahn.


Byłby to pewnie najwspanialszy pociąg na świecie jeżdżący po najpiękniejszej linii na świecie, gdyby nie jego cena.
W niecałą godzinę, jadąc wśród przepięknych terenów górskich dotarliśmy do celu.

Zermatt okazał się naprawdę bardzo pięknym miasteczkiem położonym na wysokości 1608m n.p.m.
Był przepełniony wąskimi, klimatycznymi uliczkami gdzie liczne regionalne knajpki i puby bardzo kusiły żeby wejść do środka.


Chwilę zajęło nam znalezienie noclegu. W końcu zatrzymaliśmy na polu namiotowym Matterhorn Camp, które znajdowało się parę kroków od dworca kolejowego.



Podsumowanie:

- Bilet na Autokar z Polski do Szwajcarii po wcześniejszej rezerwacji można kupić w całkiem przystępnej cenie.

- Autokary jeżdżą praktycznie codziennie.

- Bilet z Berna do Visp ze względu na liczne promocje warto zarezerwować wcześniej.

- Z Visp do Zermattu można dojść piechotą, trwa to około 7 godzin.

- Istnieje też możliwość dojazdu pociągiem Matterhorn Gotthard Bahn który jedzie godzinę i kosztuje około 36 Franków.

- Najtańszym noclegiem w Zermacie jest pole namiotowe w okolicach dworca (około 200m. w lewo) czynne w godzinach 8.30-22.00

Alpejska wyprawa - dzień 3. Zermatt - Schronisko Gandegghütte


Dzisiaj rano nie obudził nas tak jak przewidywaliśmy budzik, ale głośny, uciążliwy dla ucha, gromiący z nieba deszcz. Jedyne co mieliśmy w głowach to ostatki nadziei, że jest to tylko sen i po przebudzeniu zobaczymy zatopione w słońcu góry.

Rzeczywistość okazała się jednak inna i po godzinie dodatkowego snu pogoda dalej nie rozpieszczała... pomimo wszystko, szybko zebraliśmy namiot, spakowaliśmy rzeczy i ruszyliśmy w drogę..

To był najlepszy wybór z możliwych. Po jakimś czasie wędrówki w mżawce nie widząc za chmurami gór, które powinniśmy widzieć nagle rozpogodziło się iiii naszym oczom ukazał się upragniony Matterhorn!


Dzisiejszego dnia naszym celem było dotarcie w okolice schroniska Gandegghütte na wysokości 3030m n.p.m. Czekało nas pokonanie około 1420m przewyższenia.

Niedługo po opuszczeniu Zermattu i wkroczeniu w piękne alpejskie lasy i doliny, znaleźliśmy w magicznym miejscu. Była nim kawiarnia Zum See prowadzona przez uroczych ludzi Maxa i Greti.


Po wypiciu kawy, która w takim miejscu smakowała niesamowicie! ruszyliśmy dalej.
Warto dodać, że niedaleko kawiarni znajduje się źródełko, z którego można uzupełnić wodę za darmo.


Droga, którą wędrowaliśmy była bardzo dobrze oznaczona. Mieliśmy szczęście spotkać gromadkę uroczych świstaków :)


Po kilku godzinach przyjemnego marszu wśród pięknych widoków dotarliśmy do celu.


Z okolic schroniska rozpościerał się niesamowity widok. Na szczególną uwagę zasługiwały ogromny masyw Breithornu oraz królujący w oddali Matterhorn.


Miłym zaskoczeniem na zakończenie dnia było poznanie najwyższej mieszkającego na świecie kota :)

Alpejska wyprawa - dzień 4. Biwak pod Cervino


Po dobrej i spokojnej nocy spędzonej w Gandegghütte wyruszyliśmy do następnego punktu naszej wyprawy jakim było włoskie schronisko Refugio Guide del Cervino położone na wysokości 3480m n.p.m.


Droga do schroniska prowadziła głównie po trasach narciarskich położonych na lodowcu. Była raczej prosta i bezpieczna.


Pogoda, która nam towarzyszyła znacznie dawała o sobie znać. Panowało prawdziwie alpejskie lato. Bez okularów i kremu 50 pokonanie nawet krótkiej trasy w takich warunkach byłoby co najmniej uporczywe.

Po około dwóch godzinach marszu, mijając schronisko Rifugio Teodullo, dotarliśmy do Rifugio Cervino. Zarówno w środku i jak i na zewnątrz panowała przyjemna, miła atmosfera, którą podkreślało włoskie radio kisskiss.
Warto również dodać, że ceny we włoskich schroniskach są co najmniej o połowę niższe niż po stronie Szwajcarskiej.


Z Rifugio Cervino wyruszyliśmy w stronę Klein Matterhornu. Nasza wędrówka nie trwała długo ze względu na nadciągające gęste chmury, które skutecznie niszczyły widoczność. Byliśmy zmuszeni do powrotu do schroniska i zrobienia dodatkowego dnia aklimatyzacji. Nic jednak straconego bo dzięki temu udało nam się znaleźć idealne miejsce na rozbicie namiot. Stanowił je wybudowany niedaleko schroniska, opuszczony domek, a raczej taras tego domku. Widoki z biwaku były nie do opisania :)


Podsumowanie:

- Droga do Refugio Guide del Cervino nie wymaga szczególnych umiejętności jednak jest dosyć długa i dla niektórych może być męcząca,

- Ceny w schroniskach Włoskich są o wiele niższe niż po stronie Szwajcarskiej,

- W schroniskach Gandegghütte, Teodullo i Cervino nie ma bieżącej wody,

- Ogólnie Włosi nie robią żadnego problemu jeśli ktoś chce rozbić namiot w okolicy schroniska,

- Tiramisu w schronisku Cervino jest jedyne w swoim rodzaju,

Alpejska wyprawa - dzień 5. Breithorn i Schronisko Ayas


Nikt z nas nie spodziewał się tak niesamowitego widoku rano po przebudzeniu. Dzień zapowiadał się bardzo dobrze. W planie mieliśmy zdobycie Breithornu.


Pobudkę zaplanowaliśmy na godzinę 4:30 żeby jak najszybciej wyruszyć na szlak. Wcześnie rano śnieg jest bardziej zmrożony i łatwiej się po nim chodzi, dlatego też warto wybierać jak najwcześniejsze godziny na wyjście w górę.


Przed wyruszeniem na trasę wstąpiliśmy jeszcze do schroniska, w którym już o godzinie 5 panował ruch. Zjedliśmy szybkie śniadanie, zaopatrzyliśmy się w zapas wrzątku na trasę i mogliśmy zacząć kompletować sprzęt do drogi. Szlak, którym szliśmy przebiegał w wielu miejscach przez lodowiec co wymagało odpowiedniego przygotowania i związania liną.

Początkowo trasa wiodła wzdłuż stoków narciarskich przez Plateau Rosa. Następnie po dotarciu do podnóży Klein Matterhornu znaleźliśmy się na rozległej przełęczy Breithorn Pass, skąd można było zobaczyć poprowadzone liczne drogi zarówno na szczyt Breithornu jak również w kierunku innych szczytów masywu Monte Rossa.


Po krótkim odpoczynku na przełęczy ruszyliśmy dalej, trasą poprowadzoną zygzakiem po zboczu góry.
Podejście nie było ani trudne ani strome, jednak z każdym krokiem coraz bardziej dawała o sobie znać wysokość, która wymuszała na nas coraz częstsze przerwy.


Nareszcie, po około 2,5 godzinach drogi, znaleźliśmy się na upragnionym zachodnim wierzchołku Breithornu. Rozciągał się z niego niesamowity widok na otaczające szczyty: Poluxa i Castora, Lyskamu, Dufourspitze, Klein Matterhornu a także na dolinę, która wypełniona była olbrzymim porozcinanym przez szczeliny lodowcem.


Po chwili przerwy i radości na szczycie ruszyliśmy dalej w drogę, rozpoczynając ją od niesamowitego graniowego przejścia prowadzącego na przełęcz, która łączyła zachodni wierzchołek Breithornu z wierzchołkiem centralnym.


Naszym następnym celem było schronisko Rifugio Guide Valle d'Ayas. Droga do niego początkowo prowadziła tak samo jak na Castor, jednak przed samą górą należało skręcić w prawo, w dół, w stronę doliny Aosty.


Trasa z Breithornu w stronę Castora i dalej w stronę schroniska Ayas była wymagająca. Znajdowało się tam dużo szczelin. Osoby bez odpowiedniego przygotowania i wiedzy na temat prawidłowego poruszania po lodowcu nie powinny się jej podejmować.


Schronisko Ayas, pomimo że na zewnątrz wydawało się całkiem zwyczajne, w środku było wypełnione magiczną atmosferą. W jadalni zastał nas widok tłumu uśmiechniętych alpinistów zajadających się pysznym włoskim makaronem.


Jest to schronisko rodzinne, prowadzone przez przesympatycznych ludzi. Będąc tam, czuliśmy się jakbyśmy także należeli do części tej rodziny.

Włosi po raz kolejny udowodnili, że są niesamowicie gościnnym narodem. Po przyjściu do schroniska okazało się, że nie ma w nim wolnych miejsc noclegowych, jednak pomimo tego przynieśli nam wygodne materace i zaproponowali możliwość noclegu na podłodze w jadalni. W momencie kiedy chcieliśmy zapłacić usłyszeliśmy, że nasi gospodarze czuliby się źle gdyby przyjęli pieniądze za to, że śpimy na podłodze.


Zaskakiwali nas jeszcze wielokrotnie tej nocy, przynosząc poczęstunek w formie makaronu, a także podając darmowe wino.

Alpejska wyprawa - dzień 6. Schronisko Ayas - Aosta


Nie był to koniec niespodzianek czekających na nas w schronisku. Dowiedzieliśmy się, że jeżeli będziemy mieć ochotę możemy przenieść się po 4 rano do pokoju.
To było bardzo ciekawe zjawisko, równo o godzinie 4 rano całe schronisko ożyło a jadalnia wypełniła się ludźmi.
Tego dnia potrzebowaliśmy zregenerować siły i trochę nadrobić sen więc skorzystaliśmy z propozycji naszych gospodarzy i udaliśmy się jeszcze na jakiś czas odpocząć.

Po śniadaniu na tarasie (bardzo godna polecenia jest podawana w schronisku caffè corretto, czyli kawa wzmocniona grappą) ruszyliśmy w kierunku położonego niżej w dolinie schroniska Mezzalama.
W lecie droga do schroniska jest momentami nieprzyjemna. Prowadzi po drobnych, osuwających się kamieniach... Widoki jednak rekompensowały wszystkie niedogodności.



Mezzalama okazało się być niewielkim lecz klimatycznym schroniskiem, do którego warto zajrzeć będąc w okolicy.
Ze schroniska prowadziła kręta, wijąca się w dół doliny dróżka a w oddali widać już było miasteczko Saint Jącques, do którego zmierzaliśmy.

Dolina Aosty zrobiła na nas naprawdę niesamowite wrażenie. Była połączeniem bujnej zieleni, pięknych kwiatów, wysokich wodospadów, pokrytych śniegiem czterotysięczników i budzących grozę lodowców.



Schodząc w dół w pewnym momencie spotkaliśmy znajomego z Rifugio Ayas, którym był ojciec rodziny i właściciel schroniska.
Jak tylko nas zauważył od razu zaproponował podwiezienie do miasteczka.
Samochód naszego towarzysza okazał się być zaparkowanym nieopodal szlaku na bardziej płaskiej już części trasy.


Po szalonej, trwającej około godziny, przepełnioną pięknymi widokami jeździe na przyczepie pick-upa znaleźliśmy się w Saint Jacques, skąd ''Ojciec'' pomógł nam załapać się na busa do miejscowości Champoluc.


Champoluc okazało się być przewspaniałym, bardzo klimatycznym miasteczkiem. Udaliśmy się tam do restauracji, która w ofercie miała przeróżne alkohole i typowe dla regionu przysmaki.
Szczególnie godne pochwały były sery włoskie, serwowane z dodatkiem miodu oraz starannie dobrane wędliny.


Z Champoluc autobusem pojechaliśmy prosto do Verres. Już przy wjeździe miasteczko przywitało nas pięknym zamkiem, położonym na wzgórzu. Było znacznie większe od Champoluc. Stanowiło też miejsce, z którego znacznie łatwiej mogliśmy dostać się do Aosty.

Tego wieczoru podjęliśmy decyzję, że spróbujemy jakoś dojechać do Aosty. Z powodu późnej godziny busy już nie kursowały. Ruszyliśmy pieszo w stronę celu z nadzieją, że złapiemy stopa. Początkowo jednak nikt się nie zatrzymywał. Sytuacja zrobiła się trochę dramatyczna. W momencie kiedy zaczęliśmy się poddawać i rozglądać za "potencjalnym" miejscem na rozbicie obozu, pojawił się nasz ratownik. Dzięki niemu przemierzyliśmy jedną-trzecią drogi... jednak nie minęło 15 minut! kiedy kolejny kierowca zatrzymał się obok nas i zaproponował podwiezienie do samego pola namiotowego Les Iles Pollein w Aoście :)

Pole namiotowe było ostatnim punktem tego szalonego dnia.

Poniżej znajduje się nagranie z wycieczki pick-upem :)


Alpejska wyprawa - dzień 7 i 8. Aosta-Montreux-Lozanna


Dzisiejszego dnia zbudziliśmy się na polu namiotowym Les Iles Pollein w w samej stolicy Doliny Aosty, Aoście :)
Zebraliśmy rzeczy i ruszyliśmy do oddalonego o około 3 km centrum.
Aosta okazała się być pięknym miastem wokół którego rozciągały się pasma górskie.


Centrum było przepełnione licznymi, klimatycznymi restauracjami, które aż prosiły się żeby do nich zajrzeć.


Ostatecznie wybraliśmy poleconą wcześniej przez miejscową kobietę pizzerię Betaclan. To był prawdziwy strzał w dziesiątkę!
Wystrój pizzerii grał w oczach. Na środku głównego pomieszczenia stał fortepian, obok którego leżała sterta winyli. Poza tym było tam sporo innych instrumentów, zdjęć i rzeczy związanych z muzyką. Oczywiście pizzeria nie zachwycała tylko samym wyglądem, zachwycała też smakiem. Zjedliśmy tam dwie niesamowite pizze. Na samą myśl o nich, człowiek od razu staje się głodny...


Po zwiedzeniu Aosty naszym kolejnym celem było szwajcarskie już miasto Montreux. Aby się tam dostać musieliśmy najpierw dojechać busem do Martigny, skąd jeździły bezpośrednie pociągi do Montreux.
Wybraliśmy to miejsce jako kolejny cel naszej wycieczki z dwóch powodów. Po pierwsze, znajduje się tam pomnik Freediego Mercurego, po drugie miasto słynie z pięknego widoku na jezioro Genewskie.


Zarówno pomnik jak i widok jeziora wywarły na nas duże wrażenie... poza nimi w mieście znajdowała się bardzo duża ilość hoteli i sklepów z dziwnym asortymentem.

 
 

Warto również dodać, że Montreux jest miastem poziomowym, zbudowanym na wzgórzu.

Po nocy spędzonej na scenie opuszczonego amfiteatru, nieopodal jeziora, udaliśmy się rannym pociągiem do Lozanny. Była ona ostatnim przystankiem naszej podróży.

Lozanna podobnie jak Montreux jest miastem poziomowym położonym nad jeziorem Genewskim. Ma bardzo długi i stromy rynek.

Z Lozanny o godzinie 11 mieliśmy zarezerwowany powrotny autokar, który w ciągu 20 godzin miał nas przenieść z powrotem do Polski.... i takim właśnie sposobem nasza podróż dobiegła końca.